
Jean Hatzfeld w Sezonie maczet
koncentruje uwagę na wydarzeniach od 11 kwietnia do 14 maja 1994, które
rozgrywały się na trzech wzgórzach powiatu Nyamata w Rwandzie: Kibungo,
Kanzenze, N`tarama. Konkretni ludzie, miejsca są punktem wyjścia do
szerszych rozważań, refleksji nad motywami ludobójstwa. Reporter
przedstawia swoje spojrzenie na mechanizmy prowadzące do sytuacji, w
której człowiek staje naprzeciw drugiego człowieka i zadaje mu
śmiertelny cios, a następnie powtarza tę czynność w nieskończoność.
Bohaterami
książki jest grupa mężczyzn, ludzi w różnym wieku, wykształceniu,
którzy przez kilka tygodni zabijali Tutsi i odznaczali się gorliwością w
wykonywaniu swoich zadań. Autor odwiedza ich w więzieniu w Rilimie,
natomiast czytelnik poznaje, gdy pierwszego dnia rzezi spokojnym krokiem
idą na miejsce odprawy. W tekście znaleźć można informację o rodzinach
więźniów, ich relacje na temat udziału w zabójstwach, ich dalsze losy po
osądzeniu. Czytelnik książki siada wspólnie z autorem pod akacją w
Rilimie, na której wikłacze wiją gniazda, i słucha katów. Uderzające
jest nie tylko to, o czym opowiadają, ale także sposób w jaki mówią.
Hatzfelda, który w Nagości życia spisał świadectwa
ofiar, uderza spokój morderców. Reporter twierdzi, iż mówią monotonnym
głosem, kluczą, starają się umniejszać swoją rolę w dramatycznych
wydarzeniach, czasami kłamią, panują nad emocjami. Charakterystyczne, że
zaimek „ja” zamieniają na „my”. „Ja” zostało przez nich zepchnięte,
niemal zniknęło, dominuje „my”. „My” jako dziesięcioosobowa grupa, ale
także „my” – plemię Hutu, większa zbiorowość, gdyż odpowiedzialność jest
wówczas inna, rozmywa się. Swoją aktywność przypisują zbiorowemu
szaleństwu, gdyż jak mówi jeden z nich: „ja sam nie rozpoznaję się w tym
człowieku”.
Autor
wprowadza czytelnika w historię Rwandy, opisuje migracje plemion Tutsi i
Hutu, wyjaśnia ich przyczyny, istniejące napięcia i waśnie, ale także
dobrosąsiedzkie relacje. Nie słychać pytań reportera, ale wypowiedzi
uwięzionych poprzedzane są kontekstem, odbiorca poznaje nie tylko
przekaz konkretnej osoby, ale także uwarunkowania historyczne i
społeczne wydarzeń. Interesujące są dociekania Hatzfelda na temat
ludobójstwa, a zwłaszcza analogii pomiędzy eksterminacją Żydów w czasie
drugiej wojny światowej a rzeziami w Rwandzie. Reporter dostrzega
podobieństwa, pomimo iż rządy w Trzeciej Rzeszy i w Rwandzie dzieliło
niemal wszystko: kontynent, czasy, historia, kultura czy wreszcie
sposoby działania. Narastające napięcia, propaganda wymierzona przeciw
Tutsi doprowadziła do sytuacji, w której człowiek wykorzystał swoje
narzędzie pracy, by pozbawić życia innego człowieka. Grunt był
przygotowany i wystarczyła iskra, zamach na prezydenta kraju, by Hutu
skutecznie wykorzystali swoje maczety. Dla rozmówców Hatzfelda plan dnia
był prosty: śniadanie, następnie na sygnał przywódcy rozpoczynano
tropienie na bagnach, potem na gwizdek kończono „pracę” i rozpoczynały
się grabieże, podziały parceli zabitych, picie alkoholu, posiłki, powrót
do rodziny, by następnego dnia znów wrócić na bagna. Oprawcy czuli się
bezkarni. Wykonywali swoje zadania, zabójstwa były jak praca, tylko
mniej męcząca niż uprawa roli, dawały większe korzyści materialne. Taka
była postawa morderców i jak stwierdzają: „Dostaliśmy robotę i
wykonywaliśmy ją jak najlepiej” i dalej: „Żelazu jest obojętne, czy
używasz go, żeby ściąć gałąź, zwierzę czy człowieka”. Oprawcy pamiętają
raczej pierwsze swoje ofiary, potem zabijanie stało się czymś normalnym,
codziennym, twarze rozmyły się, zatarły, zabici stali się bezimienną
masą, zabójcy przywykli. Autor książki już na początku tekstu wyjaśnia,
że jego rozmówcy przed masakrami byli przeciętnymi ludźmi, nigdy nie
mieli osobistych zatargów z Tutsi, a jednak chwycili maczety i każdego
dnia skwapliwie przeczesywali bagna. Czy żałują? Raczej tego, że nie
udało się doprowadzić sprawy do końca, że trafili do więzienia, a ich
ziemia nie jest uprawiana, że tracą czas. Po wyjściu na wolność, mają
nadzieję na przebaczenie. Uważają je za coś naturalnego i zamierzają
wrócić do życia sprzed ludobójstwa. Autor snuje refleksje na temat
przebaczenia. Czy jest ono możliwe? Czy kat ma prawo o nie prosić, a
ocalały udzielać go?
Czy byli Hutu, którzy nie brali udziału w tym szaleństwie? W Sezonie maczet
Hatzfeld podaje kilka nazwisk. Wymienia człowieka, który wolał płacić
wysokie grzywny niż zabijać, przywołuje historię kobiety, która
uratowała niemowlę Tutsi.
Czytając
książkę Hatzfelda odnosi się wrażenie, że jego rozmówcy, utracili
zdolność odróżniania dobra od zła. Odbiorca tekstu widzi oszalałych,
agresywnych oprawców, którzy z maczetami przemierzają bagna, słyszy ich
głosy, gdy opowiadają o wydarzeniach sprzed kilku lat, jakby to nie oni
zadawali ciosy.
Jean
Hatzfeld w więzieniu w Rilimie wysłuchał katów, dzięki czemu powstała
książka, która choć w części przybliża sposób myślenia oprawców. Głos
należy tu przede wszystkim do katów, ocaleni z ludobójstwa wypowiadają
się rzadko, jednak gdzieś pomiędzy stronami usłyszeć można krzyk ofiar,
poczuć ich strach, napotkać oskarżające spojrzenie tuż przed otrzymaniem
śmiertelnego ciosu.
J. Hatzfeld, Sezon maczet. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2012.
Recenzja ukazała się także na portalu Lektury Reportera: http://www.lekturyreportera.pl/ksiazki/mysliwi/
Komentarze
Prześlij komentarz