Przejdź do głównej zawartości

Bez pardonu

Gdy zaczynałam czytać książkę Wojciecha Tochmana Dzisiaj narysujemy śmierć, jego styl porównałam do strzałów z karabinu. Proste, krótkie zdania, mocne, brutalne słownictwo, które nie pozostawia czytelnikowi wątpliwości. W miarę lektury zrozumiałam jednak, że moje skojarzenie było błędne. Język Tochmana przypomina nie karabin, ale maczetę. Rozmówcy reportera opowiadali mu o niezwykle bolesnych doświadczeniach roku 1994, kiedy w Rwandzie doszło do ludobójstwa. Morderstwa popełnianie były głównie za pomocą maczet, taniego i prostego narzędzia zbrodni, które cięło szybko i precyzyjnie. Tekst Tochmana odzwierciedla jego działanie. Zdanie to uderzenie, po którym następuje kolejne i kolejne i kolejne... Kaźń Tutsi może wydawać się jakimś obłędem, nie sposób czytać o tym i pozostać obojętnym. U odbiorcy, który każdego dnia atakowany jest obrazami wojen w serwisach informacyjnych czy filmach, reportaż wywołuje szok, a silne emocje towarzyszą nie tylko opowiadającym, ale także samemu autorowi.
W reportażu zwięźle przedstawione jest podłoże konfliktów pomiędzy Hutu i Tutsi, obłuda europejskich kolonizatorów, którzy w zależności od potrzeb popierali jedno lub drugie z plemion, co pod koniec XX wieku zaowocowało pogromami.
Tochman oddaje głos ocalałym z ludobójstwa. Osieroconym dzieciom, teraz już studentom, wielokrotnie zgwałconym kobietom, które cudem przeżyły, natomiast teraz egzystują z piętnem zbrukania. Autor rzuca: Co taka kobieta, jeśli cudem ocalała, myśli o swoim ciele? Że dzięki niemu mordercy nie zabili jej od razu. Że uratowała ją pochwa, że tylko dzięki pochwie żyje. Jest przedmiotem. Wiadrem na spermę. Drastyczne stwierdzenie opisujące bolesne wydarzenia. Słyszymy wreszcie katów, którzy oskarżeni o gwałty i morderstwa lawirują, umniejszają swoje winy, zaprzeczają zarzutom. Niezależnie od tego, jak bardzo starają się kwestionować swoją odpowiedzialność, w tekście Tochmana czuć smród rozkładających się ciał, słychać jęk rannych i gwałconych, a wciąż niemym, jednak wiarygodnym świadkiem jest ziemia, kryjąca rozłupane czaszki i białe kości.
Kto przeżył, żyje z piętnem, niezależnie od tego, jaki kształt nadaje swojemu obecnemu życiu. Jednym z nich jest Leonard, ocalały, który pragnie zapewnić wykształcenie sobie i swoim młodszym braciom. On nadal boi się maczet, dlatego zwleka z założeniem rodziny. Historia ocalenia Leo i jego rodzeństwa może u czytelnika wycisnąć kilka łez, o ile nie uronił ich wcześniej, jednak w celu poznania tej opowieści odsyłam bezpośrednio do książki.
Jedną z uderzających historii jest opis ludobójstwa w Gikondo. Morderstw dokonano na terenie należącym do polskich misjonarzy. Świadkami masakry byli także polscy żołnierze służący w ONZ. Wszyscy oni bezradnie przyglądali się akcji Hutu i dopiero po kilku godzinach odważyli się opatrzyć rannych i pochować zabitych. Przy okazji tej relacji, jak przy wielu innych, autor stawia wiele pytań, jednak nie daje na nie gotowych odpowiedzi. Postawę tych świadków można podsumować, jak zrobił to Tochman: ksiądz mógłby mnie pytać, gdyby miał odwagę rozmawiać: słyszałeś kiedyś gwizdki zbliżającej się śmierci? zgrzyt metalu? wycie ofiar? trzask rozłupywanych czaszek? smród palonego białka? tę suchość w swoim gardle kiedykolwiek poczułeś? miałem tu zostać i zginąć? tego ode mnie oczekujesz? ty byś tu został?
Każdy odbiorca tekstu musi zmierzyć się z pytaniem, jak zachowałby się na miejscu żołnierzy i duchownych, tym samym staje przed dylematem czy ma prawo ich osądzać.
Dzisiaj narysujemy śmierć opowiada nie tylko o cierpieniu i kaźni, psychicznym i fizycznym okaleczeniu ofiar oraz katów, ale stawia pytania, zmusza do myślenia i nie daje łatwych odpowiedzi. Czytelnik musi udzielić ich sam i właśnie wtedy po raz kolejny przekonuje się, że takich odpowiedzi nie ma.

W. Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć. Wydawnictwo Czarne.
Wołowiec 2010.

Tekst opublikowany również na stronie http://www.lekturyreportera.pl/ksiazki/bez-pardonu/

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Prezentacja nie taka straszna

Źródło Onepress Mieliście tak, że biorąc udział w jakiejś prezentacji, zaczynaliście ziewać i osuwać się w niebyt? A może wasze audytorium walczyło z opadającymi powiekami? Założę się, że doświadczyliście jednego i drugiego. Prezentacja to była zmora czasów studenckich i nadal potrafi wychylić łeb na jakimś szkoleniu. Jak mogłam się w to wpakować? Pewnie będzie nudził – pomyślałam, patrząc na tytuł tej książki Prezentacje. Po prostu! Jednak ok, świadomie przyjęłam ją na półkę w nadziei, że z Piotrem Buckim pokonam zmorę. Czasami zmora jest nie taka straszna. Piotr Bucki twierdzi, że dobra prezentacja zabiera słuchacza ze świata który zna, do świata, którego nie zna. Przyznacie, że taka teza jest zachęcająca, nawet dla osoby tak sceptycznej, jak ja. Bucki przekonuje, że prezentacja to całość, narracja, a nie slajdy, które przygotowane w ujęciu graficznym, wzmacniają narrację. Autor podaje szereg zasad ich tworzenia i   robi to w świetnym stylu. Ważna jest struktura, wci

Hańba, J.M. Coetzee

Seks i kasa. Prosty układ: usługi prostytutki i jej wynagrodzenie, jednak klient za bardzo przywiązuje się do usług konkretnej kobiety. Spełnia ona jego wymagania, dlatego gdy ta znika, mężczyzna nie chce innej profesjonalistki. Swoje nienasycenie kobiecymi wdziękami ukierunkowuje na swoją dwudziestoletnią studentkę. Ta chwilowa fascynacja kosztuje bardzo dużo. Zaskarżony i pohańbiony musi odejść z pracy, jednak to dopiero początek problemów. Hańba Johna Maxwella Coetzee to zapis trudnych wyborów, uwikłania bohaterów, nieumiejętności podejmowania słusznych decyzji i braku zrozumienia. Wydaje się, że niemal każdy krok bohatera prowadzi do jego porażki, że nie potrafi poradzić sobie z problemami, przed jakimi stawia go życie. Poszukuje bliskości kobiet, jednak dwa razy rozwiedziony, wykorzystuje swoją studentkę, która wydaje się zagubioną, młodą dziewczyną. Bohater nie rozumie swojej dorosłej córki, o której życiu chce decydować. Zdegradowany prof

Krzyk Czarnobyla. S. Aleksijewicz

Źródło okładki „do tej pory mam przed oczyma jasnomalinowy odblask, reaktor świecił się jakoś tak z wnętrza. To nie był zwyczajny pożar, lecz jakieś takie jarzenie. Nic podobnego nie widziałam nawet w kinie. (…) Nie wiedzieliśmy, że śmierć może być tak piękna” (s. 112) tak pierwsze godziny po wybuchu w Czarnobylu wspomina jeden z bohaterów książki Swietłany Aleksijewicz „Krzyk Czarnobyla”. Autorka na początku książki, napisanej 10 lat po wybuchu, przytacza fragmenty z pisma „Ogoniak” (nr 17 z czerwca 1996 r.) mówiące o skutkach wybuchu w Czarnobylu dla Białorusi. Potem są już relacje świadków i rodzin tych, którzy zazwyczaj nieświadomi zagrożeń, z poświęceniem usuwali skutki wybuchu. Pierwszą grupą dotkniętą bezpośrednio promieniowaniem byli strażacy. Aleksijewicz skupia się na historii wzruszająco opowiedzianej przez żonę jednego z nich, która obserwowała degradację organizmu męża i jego śmierć w męczarniach. Żołnierze, którzy mieli rozkaz pracy przy reaktorze, chorowali